Miłość w kolorze czarno-białym - ,,Malcolm and Marie”
- Ada Dembowiecka
- 13 lut 2021
- 3 minut(y) czytania

Filmowiec Malcolm (John David Washington) wraz ze swoją partnerką (Zendaya) wracają do domu po udanej premierze filmu. Sukces należy świętować. Takie są oczekiwania – by celebrować i przedłużyć radość jak tylko się da. Człowiek zazwyczaj ma takie nadzieje, gdy coś mu się uda. Chce, żeby było tak, jak ,,powinno być”. Nieustannie jednak tak nie jest i nieustannie to dziwi. Pozostaje żal. Rozczarowanie. Frustracja.
Tak się dzieje z bohaterami tego filmu. Malcolm jest rozentuzjazmowany, ale również niecierpliwie czeka na recenzje i odbiór jego dzieła, którym wielu faktycznie się zachwyciło. A Marie była i wciąż jest obok. Odsunięta mimo, że to film oparty poniekąd na jej historii, niezauważona, bo to nie ona odegrała główną rolę, choć mogłaby, no i na koniec zignorowana w trakcie podziękowań, jakby jej nie było. To trudne żyć z twórcą, to trudne umieć cały czas stać z boku, to czasem bardzo wymagające być zawsze wyrozumiałym. Po czasie to pęka i ta historia to przykład takiego pęknięcia, któremu początek daje premiera filmu Malcolma.

Wieczór, który miał być najlepszy w życiu, nie jest takim, ponieważ staje się powodem obudzenia różnych myśli, refleksji o związku i byciu razem. I nad tym nie można zapanować, przeczekać tego, bo teraz nie wypada. To wrze. To chce wyjść. Trzeba to wykrzyczeć. I nie można tego powstrzymać.
To jest historia o miłości, która nie jest usłana płatkami róż, ale z drugiej strony trudno powiedzieć, że jest usłana jej cierniami. Moment, który widzi widz, to jeden wieczór. Wychodzi podczas niego na jaw wiele żalów i bolączek, którymi partnerzy obdarzają siebie samych, ale jest w nich jakieś szaleństwo i brak powściągliwości, który każde im iść do przodu i nie pozwala odpuścić.

Bywa to męczące, tak samo jak zapewne jest to męczące dla dwojga ludzi, którzy razem, bo bardzo się kochają, ale jednocześnie okazuje się, że nie potrafią być ze sobą. Zamiast ciepła, rozmowy i wsparcia jest krzyk, dużo złości, przekleństw i sprawiania sobie wzajemnego bólu. Są w tym wszystkim egoistyczni, a z drugiej strony czuć, że im zależy. Popadają w skrajności. Czarny i biały. Od ranienia się, prawie po gorący i namiętny seks. Właśnie. Jest między nimi chemia, ale więź psychiczna jest niby-silna, niby-słaba. Jest w tej relacji coś dziwnego, niewytłumaczalnego i widzowi z zewnątrz naprawdę trudno jest się przebić i to zrozumieć.

Nienawidzą się i kochają, mają siebie dość i nie mogą bez siebie żyć. Jest to trochę toksyczne, choć może nie do końca. Trudno jest powiedzieć tu coś na pewno, bo nie wie się już, co jest pewne, a co nie. Po chwili są sobą zmęczeni, ale przecież wciąż szalenie się kochają. I nie odpuszczają. Żaden z nich nie odpuszcza. Nie daje za wygraną. Wyrzucają sobie wady i błędy. Sprawiają przykrość. Ranią, jak tylko może zranić bliska osoba, która wie co powiedzieć i jak to zrobić, żeby zabolało najdotkliwiej jak się da.
Są na granicy rezygnacji i bycia razem. Wystarczy jeden dobry powód, by zostać. Jest nim miłość, która tu może nie jest do końca zrozumiała, ale czy nie taka ma właśnie być – nieuchwytna, nieokreślona, śmieszna, pełna absurdów, ale prawdziwa. Do szpiku kości, bo każda ta emocja żyje. Nie ma obojętności. To toczona walka o siebie, która jest trochę zaślepiona i nie zważając na nic, często sięga po chwyty poniżej pasa i nie gra fair.

To jest również weryfikacja ,,automiłości" bez której, nie można nikogo w zupełności pokochać. To refleksje na temat siebie, swojej przeszłości, słabości i wad. To przyjrzenie się samemu sobie, jako odbiciu w oczach drugiej osoby, co wielokrotnie trudno dostrzec, ponieważ można kogoś pokochać, nawet jeśli ten ktoś, nie kocha samego siebie. Tylko trzeba umieć mu na to pozwolić.
,,Kocham Cię, nawet jeśli Ty sama siebie nie kochasz”
Dzięki tej trudnej do zniesienia, ale bijącej z ust każdego z nich szczerości to jest bardzo autentyczne. Zarówno Zendaya jak i John David Washington bardzo dobrze wpisują się w swoje role.

Twórcą scenariusza i reżyserem ,,Malcolm and Marie" jest Sam Levinson. Klimat filmu jest kameralny - gra dwójka aktorów, a akcja toczy się w jednym miejscu i czasie. Może to dla kogoś wydawać się nudne, lecz ubogość środków pozwala zwrócić uwagę w zupełności na relację tej pary młodych i zagubionych w niej ludzi. Warto wspomnieć, że film był realizowany w pandemii i towarzyszyło mu całe spektrum ograniczeń. Muzyka zdecydowanie mówi, dodając klimatu. Czarno-biała konwencja filmu nadaje mu pewnej niejednoznaczności. Zastosowanie jej, przyciąga.

Wydaje się, ze nie ma niczego, co jest piękniejsze i co potrafi jednocześnie zranić bardziej niż miłość.
grafika główna: Pinterest
pozostałe grafiki: YT
Comentarios